Szabolcs Esztényi, Kilka wspomnień o Wojtku Łukaszewskim
Szabolcs Esztényi
Kilka wspomnień o Wojtku Łukaszewskim
Wojtka Łukaszewskiego wspominam bardzo ciepło, choć łączyły nas kontakty wyłącznie towarzyskie. Od strony zawodowej mogę powiedzieć, że nie byliśmy kolegami. Sfery naszych kompozytorskich zainteresowań były skrajnie odmienne, ja pasjonowałem się Ligetim i Stockhausenem, Boulezem i totalnym serializmem, Wojtek zaś poszedł w zupełnie odmiennym kierunku. Stąd nie szukaliśmy fali porozumienia na gruncie twórczym. Nie bywaliśmy też na wykonaniach naszych utworów.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach poznaliśmy się z Wojtkiem. Pamiętam, że najpierw poznałem - za pośrednictwem pianistki Ewy Sołtyk - Masię, Jego żonę. Było to w Dziekance, gdzie Łukaszewscy mieszkali w okresie studiów. Wojtka nie było wtedy w Warszawie, ale już kilka tygodni później spotkaliśmy się wszyscy troje (tzn. Wojtkowie i ja) gdzieś na kawie. Kiedy ujrzałem Go pierwszy raz, moje wrażenie było następujące: „Oto człowiek!” Od tego czasu nasz kontakt był bardzo żywy, choć ograniczał się tylko do spotkań w klubie „Gama” czy w Dziekance. Każda jednak rozmowa z Wojtkiem pozostawiała duże wrażenie. Był On osobą bardzo życzliwą i serdeczną, a nadto niezwykle uczciwą. Za każdym razem zapytywał mnie, co słychać, próbował pomóc mi, gdy miałem kłopoty lokalowe i choć nie skorzystałem wtedy z Jego pomocy, pamiętam ich obojga (Masi i Wojtka) serdeczny do mnie stosunek i zachęcanie do przebywania w ich towarzystwie. W późniejszych latach nie utrzymywaliśmy raczej ze sobą kontaktu. Spotykaliśmy się przeważnie czy to podczas Warszawskiej Jesieni, czy też na jakimś koncercie. Za każdym razem spotkanie z nim było jakby kontynuacją rozmowy z poprzedniego spotkania, jakbyśmy się dopiero co widzieli, byli wciąż w stałym kontakcie. I za każdym razem był to ten sam Wojtek, którego poznałem w okresie studiów.
Gdy dowiedziałem się o Jego śmierci, nie odczułem żalu, jaki czuje się po stracie bliskiej osoby, po prostu nie przyjąłem jej do wiadomości, tak jakby On wciąż żył, jakby nic się nie wydarzyło, nie mogłem uwierzyć w Jego śmierć. Czułem, że On wciąż jest.
Z muzyką Wojtka zetknąłem się jako wykonawca po raz pierwszy w 1993 roku, kiedy to podczas koncertu kompozytorskiego w Akademii Muzycznej w Warszawie zorganizowanego z okazji 15 rocznicy śmierci Wojtka, wykonywałem Jego „Toccatę” na fortepian. Rzecz ciekawa: podczas grania miałem niesamowitą tremę, miałem wrażenie jak gdyby kompozytor obecny był na sali i krytycznie, lecz życzliwie słuchał wykonania swojego utworu. Czułem Jego obecność.
Dziś zastanawiam się nad sensem śmierci. Mówimy niekiedy, że ktoś odszedł...Ale to nie koniec. To, co pozostawił, trwa. Tak jak trwa we mnie pamięć o Wojtku.
I wciąż jest to ten sam Wojtek, którego poznałem w okresie studiów...
25 października 2012