Henryk Czarniawski, Tam chciałem dotrzeć, dokąd dobrzy przybyli utrudzeni
Henryk Czarniawski [1995]
Tam chciałem dotrzeć, dokąd dobrzy przybyli utrudzeni
Jest środa, piętnasty grudnia 1993 roku. Drugi program Polskiego Radia nadaje sześć Walców Johannesa Brahmsa z opusu 39. Nagranie pochodzi z 1937 roku. Wykonawcami są Nadia Boulanger i jej uczeń Dinu Lipatti, świetnie zapowiadający się rumuński pianista i kompozytor, przedwcześnie zmarły w trzydziestym trzecim roku życia.
Dwadzieścia dziewięć lat później uczniem Nadii Boulanger zostaje inny muzyk: kompozytor i pianista, również przedwcześnie zmarły - Wojciech Łukaszewski. Nieubłagana choroba zabrała Go w wieku czterdziestu dwu lat. Właśnie w tym roku Warszawa i Częstochowa godnie uczciły piętnastą rocznicę tego smutnego wydarzenia, organizując koncerty autorskie Wojciecha. Oczywiście - Jego kompozycje to najlepsze wspomnienie, to fragmenty Jego twórczej osobowości, to istota muzycznego dorobku i Jego testament.
Chcielibyśmy także my, przyjaciele Wojtka, niekoniecznie profesjonalni muzycy, dołożyć choć małą cegiełkę do uczczenia Jego pamięci, do rekonstrukcji i utrwalenia tych wartości, które w nas pozostawił.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy zetknęliśmy się (ja i moja żona) z Wojtkiem. Najprawdopodobniej było to w końcu lat pięćdziesiątych. W lutym 1960 roku pisałem do „Gazety Częstochowskiej” sprawozdanie z popisu uczniów Państwowej Średniej Szkoły Muzycznej w Częstochowie, pełniąc obowiązki - jak to określam - muzykologa. Jest w tej relacji następujący passus: „Wśród wyróżniających się na popisie uczniów - pianistów należy z uznaniem wymienić takich jak W. Łukaszewski...” W innym zaś miejscu odnotowałem: „Jest to zasługa naszych świetnych pedagogów, takich jak profesor W. Sakowicz...”
Osoba profesor Wacławy Sakowicz stanowiła niewątpliwie „łącznik” między nami. Wojtek był jej uczniem i absolwentem w klasie fortepianu, podobnie jak Jego przyszła żona - Maria, nazywana przez nas Masią. Utrzymywali oni z panią profesor bliski, serdeczny kontakt w latach następnych. Spotykaliśmy się zazwyczaj z Łukaszewskimi u profesorki 28 września, w dniu jej imienin. Ja profesjonalnie zajmuję się psychologią przemysłową, jako pianista - amator zaś pobierałem u niej prywatnie lekcje gry na fortepianie. Łatwo się domyślić, że Wojtek, jako kompozytor, działacz, pedagog i szef Szkół Muzycznych stanowił przedmiot dumy pani profesor.
Istotą muzyczności Wojtka jest niewątpliwie kompozycja. Był On „rasowym” twórcą, wyraźnie predysponowanym w tym kierunku. Jeśli zajmował się innymi rodzajami działalności muzycznej, to - jak się zdaje - drugoplanowo i raczej z konieczności. Pełnił funkcję wiceprezesa Częstochowskiego Towarzystwa Muzycznego, został też dyrektorem Państwowych Szkół Muzycznych I i II stopnia w Częstochowie. Miał więc „na swojej głowie” całą organizację tych Szkół, co wiązało się z wieloma poważnymi kłopotami. Nieraz Wojtek zwierzał się nam z trudności w angażowaniu do Szkół nie wybitnych pedagogów, lecz...sprzątaczek i palaczy w piecach. Ciągle za mało miał czasu na komponowanie. A więc - odwieczny dylemat wielu artystów: między wzniosłą sztuką, a przyziemną, nieraz nawet brutalną, rzeczywistością. Z samego komponowania nie można było uzyskać środków materialnych, niezbędnych do zapewnienia egzystencji sobie i rodzinie, a trudności ze znalezieniem sprzątaczki nie stanowiły zapewne bodźca do twórczości muzycznej...
Twórczość ta od początku zapowiadała się bardzo pomyślnie. Już jako student V roku kompozycji w Warszawie Wojtek zdobył w 1965 roku pierwszą nagrodę w ogólnopolskim konkursie Koszalińskiego Towarzystwa Społeczno - Kulturalnego za utwór na chór a cappella do słów poety H. Piotrowskiego: Nazywam Ciebie morze. Przewodniczącym jury był nie kto inny, jak sam Kazimierz Sikorski, jeden z najwybitniejszych w Polsce w tamtych latach teoretyków muzyki, kompozytor, autor klasycznego podręcznika harmonii. To był dopiero początek. Kolejne kompozycje wokalne, instrumentalne i wokalno - instrumentalne stopniowo zjednywały coraz szerszy krąg przychylnych krytyków i odbiorców. Jestem przekonany, że przyczynę coraz większego uznania dla twórczości Wojtka stanowi fakt, że komponował On muzykę nowoczesną w formie, świeżą w brzmieniach, ale nie skrajnie awangardową, która rozwiązuje abstrakcyjne problemy muzyczne, nie licząc się z możliwościami odbiorców. Charakterystyczna jest w tym względzie wypowiedź Wojtka dla prasy: „Najbardziej odpowiada mi muzyka kameralna i jej warstwa emocjonalna, nie boję się nawet określenia romantyczna.”
Odnoszę wrażenie, że Wojtek, mimo stworzenia szeregu kompozycji instrumentalnych miał pewną predylekcję do muzyki wokalnej, do wiązania melodii ze słowem. Poza koszalińskim debiutem, Jego praca dyplomowa to utwór wokalno - instrumentalny: De morte Boleslaui Carmina do tekstu Kroniki Galla - Anonima. A potem przyszły pieśni i cykle pieśni do słów między innymi takich poetów, jak: F. Garcia-Lorca, J. Przyboś, K. Baczyński, K. I. Gałczyński i moja żona - Elżbieta Cichla Czarniawska. Miałem przyjemność recenzować koncert z Pieśniami Księżyca do słów Lorki, które wykonała w Filharmonii Częstochowskiej w kwietniu 1969 roku I. Torbus-Mierzwiakowa. Kiedy indziej Trzy pieśni do słów mojej żony śpiewała w tejże Filharmonii B. Betley-Sieradzka. Te pieśni były też emitowane w Polskim Radio, co dotyczy również innych kompozycji Wojtka. Utwory Jego prezentowano poza granicami Polski - w RFN, Anglii, Francji i ZSRR.
W dziedzinie twórczości Wojtka na uwagę zasługuje drobny i nietypowy fakt skomponowania hejnału dla miasta Częstochowy. Hejnał ten do dziś rozbrzmiewa z wieżyczki ratusza. Wojtek zaczął też komponować hasło dla czeskiego chóru „Preludium” z Bogumina do tekstu jednego z polskich poetów. Niestety, nie zdążył tego utworu dokończyć...
Wojciech Łukaszewski był również pedagogiem. W Częstochowskich Szkołach Muzycznych wykładał przedmioty teoretyczne. natomiast swego czasu podjął próbę nauczania w PWSM w Warszawie, swojej macierzystej Uczelni, na stanowisku asystenta. Prowadził tu ćwiczenia z harmonii, przez rok dojeżdżając w tym celu z Częstochowy do stolicy, odległej o około 230 km Mimo dobrych połączeń kolejowych, nie dało się tego - niestety - realizować na dłuższą metę.
Natomiast ja, o dziwo, jako miłośnik muzyki organowej, stałem się niechcący uczniem Wojtka. Otóż w 1976 roku wybraliśmy się razem z Łukaszewskimi do Budapesztu (ich syn Paweł miał wówczas 8 lat, nasz syn Wojciech - 12). Środkami lokomocji nie były mercedesy ani ople, lecz poczciwe, rodzime syreny. Tylko na nie i to z pewnym trudem stać było ówczesnych: kompozytorów, pedagogów, literatów i psychologów. Zatrzymaliśmy się u naszego przyjaciela księdza Alajosa (Wojtkowie w pobliżu, u jego kuzynki Anny). Podróżując po Węgrzech znaleźliśmy się w cudownie położonym nad Dunajem, starym ośrodku kultury węgierskiej - Estergom. Podczas zwiedzania olbrzymiej, pięknej katedry słyszeliśmy, że ktoś u góry muzykuje na organach. Postanowiliśmy się tam dostać. Okazało się, że ćwiczy miejscowy organista, z pochodzenia zdaje się Słowak, stąd nie mieliśmy trudności z porozumiewaniem się. Chętnie pokazał nam organy. Ja zaś usiadłem i próbowałem „improwizować” na temat jakiejś pieśni maryjnej. Gdy skończyłem, Wojtek powiedział: „Dlaczego tak rzadko posługujesz się subdominantą ?” Ile już lat upłynęło od tamtego czasu... A ja, ilekroć coś improwizuję czy harmonizuję przy własnym pianinie, zawsze pamiętam o tej subdominancie.
Z okazji któregoś pobytu Alajosa w Polsce zwiedzaliśmy Warszawę. Przewodnikiem był właśnie Wojtek. Gdy wracając dojeżdżaliśmy do Częstochowy naszą syreną, wstąpił w nas jakiś duch „chwalebności”, bo zaczęliśmy na cały głos śpiewać: „Glory, Glory, Alleluja”. Jeśli dobrze pamiętam, Alajos i ja „ciągnęliśmy” melodię, a Wojtek wtórował. Jednak przechodnie nie oglądali się za nami...
Wojtek był przede wszystkim muzykiem. Ale był też wspaniałym, dobrym człowiekiem. Nie miał w sobie ani krzty tzw. sodówki. Był bezpośredni, koleżeński, uczynny. Toteż autor nekrologu w „Informatorze Kulturalnym Województwa Częstochowskiego” nr 3 z 1978 roku napisał bez odrobiny panegirycznego patosu, że był: „...szlachetnym człowiekiem, cenionym, szanowanym i lubianym.” Nasze rodziny łączyły serdeczne więzi towarzysko - przyjacielskie. Wojtek i moja żona Elżbieta rozumieli się chyba dobrze jako twórcy.
W Częstochowie odwiedzaliśmy się często. Pamiętam, że kiedyś Wojtek sprezentował mi z okazji imienin piękny krawat w dyskretnie zaznaczonych kolorach: czerwonym, zielonym i żółtym (mam go - oczywiście - do dziś). Ani Wojtek, ani ja nie przypuszczaliśmy wówczas, że ten krawat spełni w przyszłości rolę elementu „łagodzącego obyczaje”. Otóż swego czasu wczesnym rankiem jechałem pociągiem pośpiesznym z Częstochowy do Warszawy z pewną Litwinką. Musiała być bardzo zmęczona i nie wyspana, bo popadła w tzw. wisielczy humor. Okropnie zirytowała się, gdy chciałem zwrócić jej resztę od kupionego biletu i groźnie zareplikowała: „A co ty myślisz, że ja nie mam pieniędzy ?!” Po kilku chwilach zauważyła mój krawat i momentalnie stała się uosobieniem łagodności: „O, jaki piękny masz krawat w litewskich barwach !” Rzeczywiście - litewska flaga narodowa składa się z trzech kolorów: czerwonego, zielonego i żółtego.
Nie przypominam sobie, żebym widział kiedyś Wojtka zirytowanego, wybuchającego. Takiej sytuacji nie potrafię nawet sobie wyobrazić, a przecież nie można chyba jej wykluczyć. Utrwalił się w nas Jego obraz jako człowieka spokojnego, zrównoważonego, trochę może nawet zamkniętego w sobie, z charakterystycznym półuśmiechem. Miał jednak poczucie humoru. Dowodzi tego choćby Jego dedykacja Utworu na kwartet smyczkowy. którego partyturę mam właśnie przed sobą: „Elżbiecie i Henrykowi z okazji mojego pierwszego „wydania się” - Wojtek Ł. Częstochowa, 9. X. 1976.” Inna partytura, którą posiadamy, to Suita w dawnym stylu na kwintet dęty. Nie ma już na niej dedykacji, gdyż ukazała się drukiem po śmierci Wojtka.
Kto wie, czy nie miał On przeczucia bliskiej śmierci...Oto podczas któregoś spotkania w 1976 roku zwierzył się, że bardzo intensywnie przeżywa fakt ukończenia 40 - go roku życia. A przecież jest to wiek pełnego rozkwitu człowieka...Śmierć Wojtka była dla nas wstrząsem i zaskoczeniem, mimo że wiedzieliśmy oczywiście o Jego chorobie i pobycie w szpitalu. Nasze planowane odwiedziny już nie doszły do skutku. Z faktem Jego odejścia nie mogliśmy się pogodzić.
Dziś po piętnastu latach od śmierci Wojtka wiemy, że „nie wszystek umarł”. Żyje Jego muzyka. Dobra muzyka Dobrego Człowieka. Tworzona z pełnym zaangażowaniem, mimo wielu trudności. Trafnie ilustruje to myśl, zawarta w tekście F. Garcia-Lorki, do którego muzykę napisał Wojtek. Tekst ten został uwieczniony na medalionie autorstwa Jerzego Sztuki, poświęconym Wojtkowi: „Tam chciałem dotrzeć, dokąd dobrzy przybyli utrudzeni.”
25 października 2012